Upadek cudotwórcy

W ostatnich dniach doszło do kolejnych gwałtownych wydarzeń w Ameryce Południowej. Najnowszą odsłoną „Latynoskiej Wiosny” jest Boliwia.

Obraz na podstawie pracy Randala Shepparda z flickr.com. Licencja CC-BY-SA 2.0

W La Paz władzy został pozbawiony prezydent Evo Morales. To jeden z najpopularniejszych polityków w panteonie socjalistycznych przywódców Ameryki Południowej. Utrzymywał władzę w Boliwii przez ponad 13 lat. Zdobył poparcie poprzez szerokie transfery socjalne. Stał się ulubieńcem najbiedniejszych warstw społecznych i zdobył pozycję niemal autorytarną. W tym roku jednak pycha uśpiła czujność Moralesa. Ubiegał się w wyborach prezydenckich o czwartą kadencję, pomimo iż boliwijska konstytucja przewiduje limit trzech okresów urzędowania przez tę samą osobę. Co istotne, przegrał również wcześniej narodowe referendum w sprawie podniesienia tego ograniczenia.

Może dziwić, że do kryzysu doszło przede wszystkim już po wyborach. Czarę goryczy przelały jednak dowody na oszustwa wyborcze, dzięki którym Morales ogłosił się zwycięzcą. „Zbawca narodu” okazał się być kimś niegodnym zaufania. Kimś, kto dobro własne stawia ponad dobro narodu. Ulica, opozycja i trochę też – słynna w propagandzie autorytarnych rządów i despotów – „zagranica” zmusiły byłego prezydenta do rezygnacji i ucieczki z kraju. Znalazł azyl w – zarządzanym przez bratnie sobie dusze – Meksyku.

I tutaj, w momencie wydawało by się wygranej rewolucji, nastąpił kolejny zwrot. Na ulice wyszli ci, którzy uważają Moralesa za bohatera, aby zaprotestować przeciw… zamachowi stanu. I mają ku temu kilka dobrych powodów. Przede wszystkim Evo Morales jest politykiem, który należy do grona najbardziej podziwianych przywódców nowoczesnego socjalizmu. Do władzy wspiął się podczas podczas wyborów w 2005 roku, kiedy to protesty przeciw prywatyzacji boliwijskich złóż gazu dosłownie wymiotły ze stołków jego poprzedników. W tym w 2003 roku Gonzalo Sáncheza de Lozadę, którego nazwisko wylądowało na śmietniku historii z łatką zbrodniarza (wówczas w starciach armii z protestującymi zginęło 80 osób) oraz prezydenta najbiedniejszego i najbardziej zacofanego państwa w regionie. W tamtym czasie nawet dzisiejszy champion biedy, jakim jest Wenezuela, nie był aż tak biedny jak właśnie Boliwia.

Gwoli sprawiedliwości należy oddać Moralesowi, że odwrócił ten trend. Zaczął od napisania nowej konstytucji, która polepszyła stan prawny rdzennej ludności, m.in. poprzez przyznanie i rozszerzenie praw do posiadania ziemi. Autochtoni stali się wręcz oczkiem w głowie Moralesa. Nadał im liczne prawa socjalne, a także przeforsował zmiany administracyjne mające na celu wzmocnienie boliwijskiej różnorodności kulturowej i językowej. Boliwia uznaje bowiem jako urzędowe kolonialny hiszpański oraz… aż 39 rdzennych języków(!). Ma to o tyle znaczenie, że języki te mają zastosowanie nie tylko w urzędach państwowych, ale również w szkołach, gdzie dzieci mogą się uczyć w języku, w którym mówią w domu. Morales zamiast więc budować wielki naród i „boliwinizować” (czy też „hispanizować” wedle neokolonialnej nomenklatury) dzieci, uznał odrębności kulturowe za największy walor społeczeństwa, któremu przewodzi. W tym zakresie okazał się być paradoksalnie bardziej wolnościowy niż niejeden europejski, „liberalny” rząd.

Morales wyróżnił się też tym, że z ekonomicznego punktu widzenia udało mu się uchronić Boliwię przed scenariuszem wenezuelskim. Jak już wskazałem wcześniej, stał się jednym z modelowych, nowoczesnych przywódców socjalistycznych, którzy „wbrew przestrogom” kapitalistów odnieśli ekonomiczny sukces. Problem tkwi jednak w tym, że ten „sukces” opiera się na dość wątłych podstawach.

Wspiera się on na dwóch filarach. Pierwszym jest gaz. Nacjonalizacja tego sektora przyniosła budżetowi boliwijskiego rządu krociowe zyski. Pieniądze te zostały przez Moralesa przeznaczone głównie na transfery socjalne. Oznacza to, że zostały one w przeważającej mierze przeznaczone na konsumpcję zamiast na inwestycje. Tych pieniędzy było jednakże zbyt mało, aby udobruchać wszystkie grupy społeczne wyciągające ręce po państwowe wsparcie. Wobec takiego obrotu spraw, Morales stanął przed problem, na który napotyka prędzej czy później każdy rząd bawiący się redystrybucję. Ze wszystkich możliwych opcji wybrał najpopularniejszą i najprostszą dla polityków, których czas sprawowania władzy jest ograniczony – zwiększył ogromnie dług publiczny. Polepszył nieco obecny dobrostan Boliwijczyków kosztem ich ekonomicznej przyszłości, a raczej przyszłości ich dzieci i wnuków. Bowiem to nie Morales, ani beneficjenci jego polityki będą musieli spłacić ten dług. Cały ten ciężar spadnie na ich potomków.

Sukcesem Moralesa jest tez zmniejszenie nierówności społecznych. Jednocześnie jednak Boliwijczycy są wciąż relatywnie ubogim społeczeństwem. Jeśli spojrzymy na przykład na (wiadomo, niedoskonały) wskaźnik PKB per capita, to przeciętny mieszkaniec Boliwii jest dziesięciokrotnie biedniejszy od mieszkańców państw Unii Europejskiej. Nietrudno też natknąć się poza stołecznym La Paz na rejony, gdzie ludzie pracują w niezwykle ciężkich warunkach, bez dostępu do nowoczesnych technologii i sprawnej służby zdrowia. Głównie są to górnicze wioski, gdzie całe rodziny – w tym również dzieci – ciężko pracują przy wydobyciu złota, srebra czy litu. Warunki są tam bardzo niebezpieczne, a ci którym udaje się przetrwać w kopalni cierpią poza nią na mnóstwo schorzeń. Głównie są to urazy kręgosłupa i choroby płuc. Ta część najnowszej historii Boliwii jest zaskakująco często pomijana przez lewicowych publicystów i komentatorów w USA i Europie.

Zadziwiać też może opór samych Boliwijczyków w tym zakresie. Obstają oni bowiem przeciw niemal każdej możliwej inwestycji zagranicznej w sektorze górniczym. Nieco ponad miesiąc temu odbyły się protesty przeciw umowie z niemiecką prywatną kompanią litową ACI Systems. Tymczasem jedynie zagraniczni inwestorzy mogą zaoferować lepsze technologie wydobycia i lepsze warunki pracy. Na własną rękę bowiem boliwijskie społeczeństwo się po prostu zarzyna.

Jaka przyszłość czeka Boliwię? Obecnie doszło do dość precedensowej sytuacji. Tymczasowo władzę przejęła Jeanine Anez, liderka małej partii o nachyleniu konserwatywnym. Stanęła na czele rządu przejściowego po tym jak kolejni „w sukcesji” politycy większych partii zostali zmuszeni do rezygnacji. Anez będzie sprawować władzę przez 90 dni. Jej głównym zadaniem jest zaprowadzenie porządku na ulicach miast, gdzie trwają brutalne zamieszki, w których zginęły 14 listopada dwie osoby. Cel ostateczny to rozpisanie nowych, uczciwych wyborów. Biorąc jednak pod uwagę nastroje i preferencje społeczne trudno oczekiwać radykalnych zmian w stosunku do polityki prowadzonej przez Evo Moralesa. But socjalizmu przygwoździł Boliwię, a większość Boliwijczyków uważa, że jest im tak dobrze. Tak jak dobrze już bywało u Wenezuelczyków, Sowietów czy Koreańczyków.