Chyba każdy zwolennik leseferyzmu spotyka się prędzej czy później z argumentem, że służba zdrowia nie może zostać sprywatyzowana ponieważ większości Polaków nie byłoby stać na opłacenie prywatnej opieki zdrowotnej. Jednak jest to sprytna pułapka intelektualna, która oddala uczestników takiej dyskusji od kluczowego pytania.
Należy bowiem w pierwszej kolejności zastanowić się czy stać nas na państwową służbę zdrowia?
Zwolennicy etatyzmu to mistrzowie w odwracaniu kota ogonem. Lubość, z którą atakują wszelkie instytucje rynkowe spycha zwolenników kapitalizmu do narożnika i rozpaczliwej obrony. W przypadku tematu służby zdrowia jest to szczególnie widoczne. Jak działa państwowa służba zdrowia, widzi każdy. Wieloletnie kolejki do specjalistów, fatalne warunki sanitarne w wielu placówkach, braki w sprzęcie i personelu. Nawet najwięksi fanatycy interwencji państwowej nie mogą zaprzeczyć oczywistym faktom. Wolnościowa odpowiedź na taki stan rzeczy brzmi tak samo, niezmiennie od lat – trzeba ten niewydolny system sprywatyzować. Ten pogląd nie jest jednak zbyt popularny w wyniku ordynarnego, opartego na fałszywych przesłankach ataku. Przeciwnicy prywatyzacji uderzają w ton rzekomo wysokich kosztów prywatnej opieki zdrowotnej. W ten sposób uciekają od niewygodnych pytań na temat kosztów, które ponosimy obecnie.
Główne „zmartwienie” etatystów dotyczy tzw. „kapitalistycznej żądzy zysku”. Prywatna służba zdrowia jest postrzegana jako apokaliptyczna, antyutopijna wizja, w której biedni, chorzy ludzie nie otrzymają żadnej pomocy jeśli nie zapłacą lekarzowi obrzydliwie wysokiego haraczu za wykonanie swoich obowiązków względem cierpiących pacjentów. Na pierwszy rzut oka rzeczywiście wygląda to okropnie. Leżysz ledwie przytomny w kałuży krwi, a sanitariusz wystawia fakturę i żąda zapłaty za transport do szpitala, gdzie na recepcji czeka już pielęgniarka z kolejnym rachunkiem. A Ty, drogi czytelniku, w bólu i agonii zgadzasz się na wszystko włącznie z wysoko oprocentowaną umową kredytową na pokrycie kosztów leczenia. Kredyt będziesz oczywiście spłacać do końca swych dni, które najpewniej dobiegną końca w kartonie pod mostem, po tym jak wierzyciele zabiorą Ci dom i ostatnią koszulę.
Lecz to wszystko jest jednym wielkim wymysłem! Stworzonym tylko po to, aby odwrócić uwagę od fatalnego i podłego charakteru państwowej służby zdrowia. Systemu, który w samej swej istocie jest oparty na prawdziwym, państwowym haraczu. Jak inaczej bowiem nazwać sytuację, w której urzędnik aparatu władzy zmusza każdego bez wyjątku do opłacania co miesiąc pewnej sumy na, szumnie tak nazywaną, składkę zdrowotną? Dla niepoznaki, haracz ten nie jest opłacany przez każdego osobiście. Obowiązek ten ciąży na pracodawcy „ubezpieczonego”, a kwota przeznaczana na składkę nigdy nie przechodzi przez ręce pracownika. Wydawać by się mogło, że to bardzo dobry system. Obejmuje wszystkich bez wyjątku, nie trzeba osobiście pamiętać o opłacaniu składki, a ubezpieczenie pokrywa wszelkie możliwe usługi. Jednak każdy, kto zna nazwisko Bastiat doskonale zdaje sobie sprawę, że bardzo często da się tego typu sytuacje opisać jednym z najbardziej chwytliwych bon motów leseferystów – jest to co widać i to czego nie widać.
A nie widać ukrytych kosztów, które niesie za sobą obecny system opieki zdrowotnej. Pierwszym z nich jest brak ubezpieczenia na wypadek schorzeń, które nie zostaną uznane arbitralnie przez tak zwane „Ministerstwo Zdrowia” za warte refundacji. W takich sytuacjach pacjent ma de facto dwa wyjścia. Może wcześniej wykupić dodatkowe, prywatne ubezpieczenie. Jednakże tylko nielicznych stać na taki luksus. Wielu osobom potrzebującym pomocy pozostaje więc wizyta w prywatnej klinice i nadzieja, że znajdą się ludzie dobrej woli, którzy wesprą finansowo w walce z chorobą.
Państwowy ubezpieczyciel, którym jest obecnie NFZ, marnuje bowiem ogromne środki na pokrycie podstawowej opieki zdrowotnej. Każda wizyta u lekarza – nawet w najbardziej błahej sprawie – jest opłacana z puli, na którą wszyscy się składamy. Efekt jest taki, że w przychodniach nader często można spotkać tych samych, starych znajomych. Przeważnie są to ludzie starsi, którzy mając dużo wolnego czasu, zapisują się na wizytę w związku z każdą, nawet najdrobniejszą dolegliwością. Mogą tak robić, ponieważ państwowy ubezpieczyciel – w imię rzekomych altruistycznych pobudek – nie przewiduje żadnych indywidualnych limitów wizyt pokrywanych z ubezpieczenia. Jedynym limitem jest całoroczna liczba wizyt, badań i zabiegów, które w ramach umowy z funduszem może wykonać dana placówka medyczna.
W związku z tym, ludzie przeważająco zdrowi, którzy ubezpieczenia potrzebują jedynie w zakresie pokrycia kosztów leczenia nagłych i ciężkich schorzeń, płacą regularnie za wizyty ludzi nadużywających swoich uprawnień. Taki system powoduje, że w momencie gdy ktoś naprawdę potrzebuje pomocy zostaje często na lodzie. Ubezpieczenie powszechne nie służy bowiem temu, czemu na ogół ubezpieczenia służą. Wyobraźmy sobie bowiem, że ubezpieczenie OC nie tylko pokrywa koszta naprawy samochodu po wypadku lecz również każdą wymianę żarówki, oleju i opon we wszystkich samochodach. Nie trudno się domyślić, że cały budżet ubezpieczyciela rozszedłby się w mgnieniu oka na pomniejsze naprawy i zabrakłoby środków na pokrycie wszystkich świadczeń powypadkowych. Podobnie dzieje się w państwowej służbie zdrowia. Płacimy z ubezpieczenia za wizyty dotyczące zwykłego przeziębienia, przez co z puli znikają środki na leczenie poważniejszych schorzeń.
Za tym idą kolejne konsekwencje. Jako że budżet NFZ pokrywa podstawową opiekę zdrowotną, pacjenci z poważniejszymi schorzeniami stają się systemowymi petentami. Pieniędzy na specjalistyczne badania i zabiegi jest tak mało, że podaż tych usług medycznych jest sztucznie zaniżana pomimo bardzo wysokiego popytu. Konsekwencje nie są dla pacjentów zbyt przyjemne. Przede wszystkim wydłuża się czas oczekiwania – zarówno na diagnozę jak i leczenie. Co jakiś czas media relacjonują problemy pacjentów, którzy mają oczekiwać na wizytę przez wiele lat, pomimo iż nie wiadomo czy z racji swojego schorzenia dożyją do wyznaczonego terminu. Nader często okazuje się, że w placówkach medycznych można usłyszeć kwestię: „na ubezpieczenie za dwa lata, prywatnie już jutro”. I nie jest to bynajmniej wynik chciwości lekarzy. Po prostu państwowy ubezpieczyciel nie jest w stanie pokryć całego popytu. W konsekwencji, część pacjentów decyduje się na prywatne wizyty. Oznacza to, że taki pacjent płaci za swoje leczenie podwójnie, raz w ubezpieczeniu i drugi raz prywatnie, przy czym pomimo dwóch płatności korzysta tylko z jednej usługi – tej prywatnej.
Praktyka wskazuje, że system państwowy jest na tyle niewydolny, że prywatne wydatki na ochronę zdrowia rosną szybciej niż publiczne. Jak wynika z obwieszczenia Prezesa Głównego Urzędu Statystycznego z 29 września 2017 r., w 2015 r. Polacy wydali na ten cel z prywatnych środków aż 34,3 mld złotych. Kwota ta stanowiła roczny wzrost wydatków aż o 8,65 procenta (wydatki publiczne wzrosły w tym czasie o zaledwie 1%) i jednocześnie aż 1/3 wszystkich wydatków na ochronę zdrowia w Polsce!
To doskonale pokazuje niewydolność państwowego systemu, który przeżywa dodatkowe zakłócenia w związku ze strukturą własnościową. Trzonem opieki zdrowotnej w Polsce są bowiem placówki publiczne. Ich obecność znacząco zaburza rynkową wycenę usług medycznych. Od zeszłego roku ten problem tylko się pogłębił w związku z wprowadzeniem przez rząd tzw. sieci szpitali, która spowodowała wycofanie się wielu prywatnych klinik z polskiego rynku. Tym samym jeszcze bardziej została ograniczona podaż usług. Problem jest szczególnie dotkliwy w dziedzinie kardiochirurgii, o czym wielokrotnie pisały gazety, gdy wprowadzano ten pomysł w życie. Rząd obrał sobie również za cel walkę z prywatnymi karetkami, pomimo iż sam nie jest w stanie wypełnić od lat popytu także w tej dziedzinie.
Za te wszystkie wypaczenia, które są nieuchronnie związane z państwową służbą zdrowia, płacimy my wszyscy. Cierpią nie tylko nasze portfele – w związku z podwójnym opłacaniem usług – ale przede wszystkim zdrowie. W imię egalitaryzmu i rozrostu państwa, dostęp do skutecznej i taniej opieki zdrowotnej jest konsekwentnie ograniczany. Rynek, pomimo tych ograniczeń, koryguje nieco tę sytuację, lecz prywatna inicjatywa znalazła się pod ostrzałem obecnego rządu i jego zwolenników, pomimo niezaprzeczalnych faktów, które wskazują, że Polacy coraz chętniej płacą za leczenie prywatnie.
Czy stać nas zatem na państwową służbę zdrowia? Etatyści często podnoszą, że zdrowia nie powinno się przeliczać na pieniądze. I nawet się z tym zgodzę. Zapytaj bowiem czytelniku sam siebie czy uważasz, że Twój organizm może sobie pozwolić na wielomiesięczne oczekiwanie na badanie lub zabieg? Czy uważasz za sprawiedliwe, że państwo opłaca z Twoich składek usługi, które każdy mógłby pokryć z własnej kieszeni, a dla Ciebie braknie środków, gdy dopadnie cię śmiertelna choroba? Czy Twoje zdrowie i życie jest warte takiego poświęcenia?
Autor tekstu: Łukasz Frontczak
Licencja tekstu: CC BY 3.0 PL
* Niniejszy tekst wysłałem do udziału w konkursie na esej publicystyczny, którego organizatorem był Instytut Misesa. Kapituła uznała prace innych uczestników za lepsze. Trzy najlepsze teksty zostaną opublikowane na stronie internetowej fundacji. Zwycięzcom serdecznie gratuluję.