Facebook i Cambridge Analytica – upadek mitu anonimowości

Śledząc internet w ostatnich dniach nie potrafię uciec od wrażenia, że internauci jakby zbudzili się z letargu i uświadomili sobie dość oczywistą sprawę. Nie jesteśmy w sieci anonimowi.

Od dekady jestem obecny w naszej globalnej, cyfrowej wiosce pod własnym nazwiskiem. Każda czynność, którą wykonuję w internecie, czy to za pośrednictwem komputera czy smartfona, pozostawia ślad. Na podstawie tych śladów można stworzyć dość pokaźny profil mojej osoby. Przede wszystkim moje upodobania muzyczne, podglądy polityczne i wybory konsumenckie. Taki zbiór danych to łakomy kąsek dla marketingowców. Dzięki nim są w stanie profilować treści reklamowe i propagandowe w taki sposób, aby jak najbardziej pasowały do odbiorcy. Afera Cambridge Analytica, którą żyje dziś cały świat, opiera się właśnie na tym mechanizmie. Osobiście jestem go świadom. Jednakże, ku mojemu zaskoczeniu, wiele bez wątpienia wykształconych i inteligentnych osób zachowuje się dziś tak, jak gdyby nie rozumieli jak działa internet.

Cambridge Analytica jest firmą, która „na lewo” skorzystała z danych zebranych na portalu Facebook. Zgodnie z doniesieniami medialnymi, zostały one wykorzystane m.in. podczas kampanii prezydenckich w USA i Polsce, odgrywając prawdopodobnie kluczową rolę. Afera wywołała kryzys zaufania do portalu Marka Zuckerberga. Pojawił się również szereg pytań o ochronę danych internautów. Popularny „Fejs” mocno oberwał. Czy jednak oskarżenia i paranoja wytworzona wokół tematu ochrony danych są w pełni uzasadnione?

„Nasze” informacje

Natknąłem się dziś na wywiad z Markiem Zuckerbergiem sprzed kilku lat, w którym szef Facebooka zadeklarował, że dane użytkowników jego portalu należą tylko do nich (użytkowników) i firma musi się zatroszczyć o ich bezpieczeństwo. Oczywiście, sama wypowiedź stała się kolejnym punktem do (na ogół słusznej) krytyki, wzmacniając argument o zawiedzionym zaufaniu. Jednakże jeśli ktoś pokładał zaufanie w tego typu obietnicach, to był najzwyczajniej w świecie naiwny.

Od samego początku taka obietnica jest po prostu wierutnym kłamstwem. Zuckerberg złożył bowiem deklarację niemożliwą do spełnienia. Nie można uznać za prawdziwego zdania, że informacje udostępniane przez użytkowników jakiemuś portalowi społecznościowemu należą wyłącznie do osób udostępniających. Dlaczego? Abstrahując od problemu własności informacji[1], wszystko co wrzucamy o sobie na Facebooka, Twittera czy Instagrama nie jest widoczne wyłącznie dla administracji danego portalu. W zależności od ustawień prywatności, część naszych danych trafia do określonych grup odbiorców lub pozostają ogólnodostępne dla wszystkich innych użytkowników. Informacja wrzucona raz na Facebooka (np. data urodzin) może być od momentu publikacji przetworzona przez niezliczoną ilość osób. Wystarczy, że nasz znajomy przeczyta tą informację i przekaże innym osobom, nawet takim, które w ogóle konta na „fejsie” nie mają.

Tym samym wracam na swoich łamach znów do dyskusji o autoprezentacji w mediach społecznościowych. Dwa lata temu, w tekście „Przymus korzystania z Facebooka” pisałem następująco:

Około 2 mld ludzi na całym świecie korzysta aktywnie z Facebooka. Ten portal społecznościowy zmienił dość mocno rzeczywistość. Oprócz niego mamy Twittera, Snapchata i wiele innych platform, z których korzysta bardzo wiele osób. Wszystkie one dały wiele możliwości, lecz związane są również z zagrożeniami. Największe obawy wzbudza fakt, iż znajdują się w nich nasze dane personalne, co rodzi pytania użytkowników. Czy jakakolwiek prywatna firma powinna o nas aż tyle wiedzieć? Co jeśli właściciele Facebooka bądź Twittera zechcą wykorzystać te informacje do jakichś niecnych celów?

Moim zdaniem pytania te są źle postawione. Pierwszą, podstawową kwestią jest to, jak wiele informacji chcemy sami udostępniać o sobie? Tylko od nas zależy, co umieszczamy w polach informacyjnych bądź postach na Facebooku. Jeśli bowiem ktoś udostępnia publicznie swój numer telefonu lub zdjęcia z zakrapianych imprez, to należy liczyć się z różnego rodzaju konsekwencjami. Sami musimy rozważyć, co chcemy dosłownie upublicznić. Facebook jest przecież portalem ogólnoświatowym. Dlatego warto zastanowić się, jak chcemy przedstawić się temu światu.

A zatem, gdy pomstujemy (słusznie) na Facebooka i Zuckerberga, warto równocześnie zrobić internetowy rachunek sumienia. Czy sami korzystamy z sieci odpowiedzialnie i udostępniamy informacje, które naprawdę chcemy upubliczniać? Ile razy szliśmy na łatwiznę i zamiast porozmawiać z kimś na osobisty, wrażliwy temat w cztery oczy wybraliśmy Messengera? Czy musimy ulegać presji społecznej i wrzucać na swój profil dosłownie wszystko? Czy portale społecznościowe są nam w ogóle do czegokolwiek potrzebne?

Życie po „fejsie”

Osobiście mam znajomych, którzy nie korzystają z portali społecznościowych. I szczerze powiedziawszy nie dostrzegam, aby życie tych osób było w jakikolwiek sposób gorsze od tych, którzy są w social media obecni. Możliwe, że mają się nawet znacznie lepiej.

W naszym społeczeństwie, wciąż uczącym się życia w globalnej wiosce, powstało wiele osobliwych nawyków, które czynią użytkowników internetu bardziej wrażliwymi na działania, które podejmowała tytułowa Cambridge Analytica. Tysiące ludzi, poprzez bezwiedne kliknięcia „Lubię to!”, angażuje się w budowanie siły marketingowej swoich ulubionych marek. Od lat obserwuję jak nazwiska moich znajomych stają się swoistymi nośnikami reklamowymi dla różnego rodzaju produktów i usług. W niektórych przypadkach wystarczy spędzić przysłowiowe „5 minut” na profilu znajomego, aby wymyślić idealny prezent urodzinowy. Czasami można też dowiedzieć się, że nasz sympatyczny współpracownik jest zwolennikiem nielubianej przez nas partii – a przecież nawet nigdy nie wspominał, że interesuje się polityką!

Młode społeczeństwo informacyjne mierzy się z nieuniknionymi problemami. Większość użytkowników stoi dziś w połowie drogi pomiędzy prywatnością, a pełną otwartością swoich osobistych spraw. Dziś łatwiej niż kiedykolwiek wcześniej zwrócić na siebie uwagę. I część użytkowników zdaje się zapominać, że dążenie do internetowej atencji nie jest anonimowe. „Szokujące” relacje dziennikarzy i ekspertów od marketingu na temat danych, które można pobrać o sobie z Facebooka, wprawiły mnie w szok bardziej tym, że te osoby tego nie wiedziały. Wciąż wielu internautów uczy się praw rządzących siecią bądź mało je rozumie.

Doskonale to widać w pewnej ewolucji, którą zaobserwowałem w ostatnich latach. Internauci coraz rzadziej są anonimowi (mniej pseudonimów, więcej rzeczywistych nazwisk), a jednocześnie coraz częściej są w sieci agresywni, praktykując „hejt” wobec innych. Nadal obowiązuje jakiś niedopowiedziany. magiczny mit anonimowości, którym internauta żyje. I porusza się w naszej globalnej wiosce bardziej beztrosko niż czyni to w „realu”, gdzie na wiele słów i opinii nigdy by się nie zdobył.

Być może dla niektórych z tych osób rzeczywiście jedynym rozwiązaniem jest dobrowolna banicja. Jedną z najprostszych zasad, którą stosuję w życiu, jest dążenie do zrozumienia i przewidzenia konsekwencji podejmowanych decyzji i działań. I powstrzymywanie się od ich podejmowania, jeśli potencjalnych konsekwencji nie rozumiem bądź mi się nie podobają. Oczywiście, nie da rady przewidzieć wszystkiego. Jednakże osoby, które mówią dziś o mocnym doświadczeniu jakim ma być lektura zestawu osobiście udostępnianych informacji, powinny przemyśleć czy nie lepiej – dla ich własnego dobra – po prostu usunąć konto na portalu, którego zasad działania najwyraźniej nie rozumieją.

„Tak” dla profilowania

Afera Cambridge Analytica uruchomiła szeroką debatę na temat internetu. Głównym tematem, nad którym pochylają się różni eksperci, jest profilowanie. Krótko mówiąc, jest to mechanizm, który umożliwia personalizowanie reklam wyświetlanych każdemu z internautów z osobna. Przeciwnikom zapewne przypomina się poniższa scena z filmu „Raport Mniejszości” w reżyserii Stevena Spielberga:

Ta dystopijna wizja filmowa może budzić obawy. Znów powstaje pytanie czy jakakolwiek firma powinna o nas aż tyle wiedzieć? Ponownie jednak muszę przypomnieć, że nie jest to właściwe pytanie. Prawidłowe brzmi: co chcę udostępnić na swój temat? Ostatecznie to my sami podejmujemy decyzję czy wyrazimy w sieci uznanie dla ulubionej marki piwa, wystawiając się w konsekwencji na wyświetlanie reklam tej konkretnej firmy i jej konkurencji. Jeśli lubimy jakiś produkt, wystarczy przecież samo kupienie go ponownie przy następnej okazji. Polubienie fanpage’a i publiczna, pozytywna recenzja to jedynie dodatek, który stanowi nasz dobrowolny wybór.

Czy profilowanie jest jednak aż takie złe? Ile razy mściłeś internauto, że na jakiejś stronie wyświetliła ci się reklama produktu, którym zasadniczo zainteresowany nie jesteś i nigdy nie będziesz? Profilowanie jest po prostu bardziej spersonalizowanym targetowaniem. Na rynku reklamy nie jest to przecież nowość. W prasie znajdziemy reklamy dostosowane do tematyki pisma. W telewizji reklamy są dostosowywane do tematyki nadawanego programu. Często jednak widzimy tam oferty, które nie odnoszą się nadal do nas samych. W internecie, reklama jest wreszcie dobierana do nas. Mężczyzn nie atakuje się reklamami podpasek, a kobiet reklamami płynu po goleniu . W erze przed profilowaniem marnowano nasz czas i bezcelowo odwracano uwagę. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek kupił podpaski pod wpływem reklamy wyświetlonej bez profilowania (czyli losowo). Natomiast zdarzyło się już kilka razy, że sprofilowana reklama pomogła zapoznać mi się z szerszą ofertą interesujących mnie produktów, dzięki czemu podjąłem decyzje konsumenckie w oparciu o większe i dokładniejsze porównanie dostępnych opcji.

„Lepszy” internet

Wśród użytkowników powstała jednak dość naturalna potrzeba „internetu bez reklam”. Jest to doskonale widoczne w popularności programów typu AdBlock. Jednakże ten popyt może zostać zaspokojony w tylko jeden sposób – poprzez zastosowanie paywalla. Wybór jest prosty, a pośredniego wyjścia nie ma. Możemy wciąż korzystać z sieci „za darmo” i zaakceptować profilowane reklamy dzięki którym „darmowe” portale są finansowane. Alternatywą jest opłacanie dostępu do interesujących nas zasobów (bez reklam).

Facebook na swojej stronie głównej od lat promuje się hasłem „To jest (i zawsze będzie) darmowe!”. Jak jednak nauczał Milton Friedman, „nie ma czegoś takiego jak darmowy obiad”. A Mark Zuckerberg skądś musi brać pieniądze na utrzymanie i rozwój swojego portalu. Jeśli nie płacimy my, to płacą reklamodawcy. Tym samym handel dostępem do naszych danych jest wprost wpisany w filozofię „fejsa”.

Autor tekstu: Łukasz Frontczak
Licencja tekstu: CC BY 3.0 PL


[1] Jestem zdania, że informacja nie może stanowić własności. Pełne uzasadnienie tego stanowiska można znaleźć w pracy Stephana Kinselli pt. „Przeciw własności intelektualnej”