Żyjemy w czasach wyjątkowych napięć. Świat stanął na krawędzi załamania nerwowego, gdy okazało się, że Koniec Historii nigdy nie nadszedł. Powoli odradzają się demony socjalizmu i nacjonalizmu. Tajne służby bez skrupułów manipulują demokratycznymi wyborami. W całym tym szaleństwie istotna jest rola bufora bezpieczeństwa. Ludzi i instytucji, które staną po stronie społeczeństwa i będą demaskować bezeceństwa władzy.
Mieli być nimi dziennikarze i ich redakcje. Lecz niestety, nie są. O tym jak trudno jest dziś polegać na dziennikarzach, możemy się przekonać w kilka minut. Gdy zacząłem pisać ten tekst, wystarczyło że otworzyłem Facebooka. Social media grzmiały na temat autocenzorskiego wywiadu w jednej z prywatnych stacji telewizyjnych. Między innymi takie sytuacje powodują, że z roku na rok spada społeczne zaufanie do dziennikarzy. Zamiast realnej kontroli władzy, odbiorca najczęściej otrzymuje jeden z trzech typów materiałów: sponsorowany, propagandowy lub bulwarowy infotainment.
Zmarły niedawno redaktor Grzegorz Miecugow stwierdził niegdyś, że jakość przekazu medialnego spada z winy odbiorców. To nie wina dziennikarza, że ludzie wolą newsy pudelkowe od poważnych spraw. Ta argumentacja wydaje się być prawdziwa, ale jest taka jedynie powierzchownie. Jeśli przyjrzymy się bliżej dzisiejszemu dziennikarstwu, dostrzeżemy niepokojące symptomy, takie jak układy towarzysko-biznesowe, nastawienie na click-bait, niechlujność, brak rzetelności, zanikanie kręgosłupa moralnego, erozja etyki dziennikarskiej. W wielu redakcjach zapanowała moda na żurnalistyczny nihilzm z domieszką konformizmu. Ten wyjątkowy, bardzo bliski mi zawód, znalazł się w ogromnym kryzysie. W tym tekście spróbuję przeanalizować co poszło nie tak i czy jest szansa, aby jakoś to naprawić.
1. Władza bierze wszystko
Nim jednak omówię kryzys mediów, należy wspomnieć o jego fatalnych skutkach. Współczesne dziennikarstwo na tyle zniechęciło do siebie społeczeństwo, że aż doszło do sytuacji jeszcze niedawno niewyobrażalnej. Politycy zyskali mandat do „zrobienia porządku z kłamliwymi mediami”. Przez Węgry i Polskę aż po Stany Zjednoczone, populistyczni przedstawiciele władz mają wystarczające poparcie społeczne, aby skutecznie zniszczyć niezależne od nich, rzetelne dziennikarstwo. Jedni postulują „jedynie” zakaz click-baitu i kary za fake newsy, podczas gdy inni chcą lub już zdążyli unarodowić czy nawet znacjonalizować sektor medialny.
Ta brutalna i obrzydliwa interwencja państwowa, wprowadzana pod płaszczykiem walki o niezależność i rzetelność dziennikarską, przynosi bardzo ponure skutki. Na przykład na Węgrzech garstka dobrych reporterów została zepchnięta na medialny margines. W Polsce telewizja publiczna eksponuje ekipę dość nieudolnych propagandzistów. W USA zapadł wyrok sądu, który rodzi obawy o wolność prasy w przyszłości. Nie ulega wątpliwości, że trzeba stanowczo krytykować rząd i jego agencje za jawne krępowanie swobody mediów. Jednocześnie trzeba zauważyć, że do tej niepokojącej sytuacji przyczynili się w głównej mierze sami zainteresowani.
2. Żadna kasa nie śmierdzi
Nie trzeba wiele, aby zobaczyć jak umiera dziennikarstwo. Najlepiej te objawy widać tam, gdzie dziennikarstwo jest najsłabsze – w redakcjach lokalnych. Do właścicieli takich tytułów rzadko zaglądają hojni reklamodawcy, których interesuje wyłącznie dostęp do licznej grupy potencjalnych klientów. Zamiast tego mamy cały konglomerat małych, prywatnych firm. Wśród nich zdarzają się jednak przedsiębiorcy wyjątkowi – to lokalni politycy, którzy prowadzą własną działalność gospodarczą. Wykupując reklamę otrzymują w pakiecie brak krytyki swojej działalności publicznej. Rozwiązanie idealne dla obu stron – przeciętny wyborca zazwyczaj nie dowiaduje się o takich biznesowych układach. Choć muszę przyznać, że bywają też i na tyle butni politycy, którzy z opłacaniem mediów się nie kryją. Znam taki portal lokalny, na którym przez cały rok można podziwiać banner pewnego radnego. Imię, nazwisko, radny Rady Miasta, nazwa partii. Jednak najpopularniejsze jest kupowanie reklam przez monopolistyczne spółki miejskie. A zwłaszcza przez te, w których władzach zasiadają czynni politycy. Oprócz tego są jeszcze materiały sponsorowane przez konkretne urzędy – soft propaganda z kieszeni podatnika.
Wyżej opisane sytuacje aż się proszą o liczne pytania ze strony dziennikarzy. Jednakże najczęściej nie ma nikogo, kto mógłby je zadać. Po pierwsze, rzadkością są media lokalne, które nie biorą pieniędzy od polityków (bez tych pieniędzy wiele z nich przestałoby istnieć). Po drugie, takie małe redakcje zazwyczaj nie dysponują odpowiednią kadrą. Najlepsi, ci bezkompromisowi, szybko odchodzą (do większych redakcji lub rozczarowani zmieniają zawód) i zostają jedynie redaktorzy pogodzeni ze status quo (w przeciwnym razie mogliby stracić pracę) oraz młodzi bez odpowiedniego doświadczenia i pozycji, aby robić dobre, niezależne dziennikarstwo.
Powyższy obraz daje do myślenia. Skoro na szczeblu lokalnym władza może sobie tak wygodnie ułożyć relacje z mediami sięgając wyłącznie po legalne środki, to czy podobnych wpływów nie jest w stanie uzyskać znacznie potężniejsza władza centralna? Otóż jest. I jak najbardziej to robi.
3. Swój do swego ciągnie
Sztandarowym przykładem wpływu rządu na media jest telewizja publiczna. TVP stała się narzędziem nachalnej propagandy partii rządzącej – na tyle oczywistej i bezmyślnej, że nawet przychylni PiSowi publicyści odnoszą się krytycznie wobec stronniczej redakcji Wiadomości. Mamy tu jednak do czynienia z sytuacją dość oczywistą i w gruncie rzeczy spodziewaną. Wyrażenie „media publiczne” oznacza media partii rządzącej. Tak było zawsze. W przypadku rządów Prawa i Sprawiedliwości poraża forma i skala. Jedyny plus to żywa lekcja historii dla młodzieży. „Spójrzcie! Bardzo podobnie było w PRL!”
Wpływ władzy centralnej nie kończy się jednak na TVP i Polskim Radiu. Rząd dysponuje narzędziami, które pozwalają na łagodzenie medialnej krytyki oraz wynagradzanie redakcji przyjmujących linię zgodną z zamysłami władzy. Najważniejszym z nich są ministerialne prenumeraty i reklamy spółek skarbu państwa. Gdy PiS przejął władzę, przesunął ten legalny dryf środków publicznych z kiesy mediów liberalnych na rzecz mediów konserwatywnych wspierających od lat nową władzę. Nie jest to jednak grzech, który należy przypisać wyłącznie Prawu i Sprawiedliwości. Poprzednie rządy również wspierały w ten sposób przychylne media. Jedyne co się zmieniło to lista tytułów na liście „do wsparcia”. Oprócz tego istnieje szereg przepisów i instytucji, takich jak prawo prasowe i KRRiT, dzięki którym władza może wywierać skutecznie wpływ na dziennikarzy.
4. Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka
Jak już wcześniej wspomniałem, ingerencja rządowa – wspierana niestety przez społeczeństwo – jest przykrym skutkiem głębokiego kryzysu mediów. Od wielu lat następuje rozluźnianie ram etyki dziennikarskiej. Każda – nawet najmniejsza – redakcja otrzymuje coś na wzór pierścienia władzy z powieści Tolkiena. Dziennikarze są bowiem nie tylko tymi, którzy relacjonują rzeczywistość i odsłaniają jej najciemniejsze zakamarki. Każdy redaktor stoi w swojej pracy przed pokusą kreowania wydarzeń. Jeden materiał prasowy może kogoś pozbawić stanowiska bądź wynieść do władzy. Kilka celnych pytań może przyspieszyć pewne wydarzenia lub im zapobiec. Gdy pracowałem jako dziennikarz często zastanawiałem się gdzie jest granica. W którym momencie kończy się krytyka prasowa i dociekliwość, a zaczyna manipulacja rzeczywistością. Wielokrotnie po publikacji moich materiałów widziałem, że zmieniałem bieg wydarzeń. Najczęściej dotyczyło to ponaglania władz miejskich do działania np. w sprawie jakichś dziur w jezdni. Każdy chyba przyzna, że jest to dobra robota – nagłośnienie sprawy i konstruktywna krytyka prasowa wymuszająca rozwiązanie problemu, którym władza powinna się zająć. Ale nie zawsze w ten sposób da się ocenić dany materiał. Dlatego dla każdego dziennikarza ważne są etyka, moralność oraz umiejętna ocena materiału, tak aby nie przeistoczyć się w propagandzistę.
Redaktorski pierścień władzy to spore brzemię. I dla wielu dziennikarzy okazało się ono zbyt ciężkie. Zaczęła się zacierać różnica pomiędzy dziennikarstwem a publicystyką. Pojawiło się całe grono nadmiernie zaangażowanych żurnalistów balansujących na granicy propagandy. Najsmutniejsze jednak, że można znaleźć całe redakcje, które już dawno porzuciły etykę i moralność nastawiając się w zamian na tworzenie skandalistycznego infotainmentu.
Infotainment to zjawisko spopularyzowane przez prasę bulwarową.Już sam tytuł materiału ma bulwersować bądź bawić. Ta formuła świetnie przyjęła się w internecie. Pojawiło się mnóstwo redakcji, które specjalizują się w tworzeniu wyłącznie tego typu treści. Skandale, najczęściej z seksem w tle, stały się najbardziej dochodowymi informacjami. Olbrzymie dochody dały zachętę do tworzenia takich materiałów – wraz z tym trendem dziennikarze porzucali kolejne warstwy etyki i moralności. Zaczęła się ostra gra o uwagę czytelnika/widza. Najpierw wygrywali ci, którzy epatowali ostrzejszym językiem. Później istotnym czynnikiem stał się czas. Ten dziennikarski wyścig ku szybkiej sensacji sprawił, że pojawiły się na masową skalę kolejne problemy: wypaczające przekaz click-baity do nabijania klikalności, brak weryfikacji faktów i źródeł owocujący wysypem fake newsów oraz zalewanie odbiorców nic nieznaczącymi społecznie treściami.
W efekcie wielu ludzi zostało osobiście przez media skrzywdzonych. A click-bait i fake newsy znalazły się na czołówkach, podczas gdy informacje najbardziej istotne zaczęły w tym tłoku ginąć. Doskonałym przykładem dziennikarskiego upadku jest film dokumentalny „Ani słowa: bitwa o wolność prasy”. Jest to historia amerykańskiego procesu Bollea vs. Gawker z zeszłego roku. Terry Bollea, który zasłynął jako odtwórca postaci niepokornego wrestlera Hulka Hogana, pozwał portal Gawker za ujawnienie seks-taśmy ze swoim udziałem. Ostatecznie sąd orzekł na rzecz pana Bollei wielomilionowe odszkodowanie tworząc niebezpieczny precedens, który – potencjalnie – w przyszłości może służyć niszczeniu niezależnej prasy. Sam film „Ani słowa…” stanowi interesujące case study w rozważanym tutaj temacie. Sam scenariusz filmu – jeśli go uważnie przeanalizować – stanowi niezły przykład… propagandy. Lecz tylko niezły, gdyż bohaterowie tej barwnej manipulacji co rusz wsypują się sami.
Hipoteza filmu brzmi: Hulk Hogan i jego sponsor Peter Thiel poczynili zamach na wolność nieustraszonej redakcji Gawkera. Tymczasem uważna analiza przedstawionej historii mówi nam coś zupełnie innego. Widzimy dziennikarzy, którzy bez zastanowienia (co sami rozbrajająco przyznają) uznali, że warto opublikować film przedstawiający dobrowolny stosunek intymny dwojga dorosłych ludzi. Nie zadali sobie pytań: czy i dlaczego społeczeństwo powinno to zobaczyć oraz czy taka publikacja nie naruszy dóbr osobistych osób widocznych na nagraniu. Po prostu zrobili to, gdyż uznali że… mogą. Nie powstrzymał ich ani osobisty kompas moralny, ani dziennikarska etyka. „Ani słowa..” to film, który nieudolnie próbuje przedstawić redakcję Gawkera jako ofiary. Przecież ujawnili tyle skandali politycznych! A w międzyczasie pomówili bądź obrazili wiele osób. Finał sprawy okazał się dla redakcji zabójczy. Zanihilował ją. Poniósł wilk razy kilka, ponieśli i wilka…
Niestety, taki wyrok jest niebezpieczny dla wolności prasy. Redaktorski nihilizm ekipy Gawkera poczynił szkody, które mogą ostatecznie pogrzebać niezależne dziennikarstwo w Stanach Zjednoczonych.
5. Spłonę jak Ikar…
Czy jest więc dla dziennikarstwa jakaś nadzieja? Najlepsi reporterzy, którzy wykonują fantastyczną robotę i ujawniają prawdziwe problemy tego świata są dziś w mniejszości i w odwrocie. Wydawcy dziś bardziej sobie cenią krzykliwych nihilstów naśladujących styl Gawkera, gdyż to ich teksty przynoszą największe dochody. A jeśli już jakiś dziennikarz publikuje wartościowe reportaże demaskujące władze, to trafiają one do nielicznych. Do szerokiej publiki takie materiały docierają wraz z atrakcyjnym dla oka click-baitem. Pojedynek o uwagę odbiorcy jest z góry przegrany. Wyjątki od reguły można znaleźć, lecz są to tylko wyjątki. Dla przykładu, w polskiej telewizji taką nadzwyczajną ostoją prawdziwego dziennikarstwa jest program „Państwo w państwie” (Polsat).
Czy można dziś znaleźć przestrzeń, w której prawdziwe dziennikarstwo może się odrodzić i odzyskać społeczne zaufanie? Zdecydowanie tak. Musimy jednak poszukać poza klasycznymi redakcjami. Spojrzeć choćby na inny film dokumentalny, który rodzi nadzieję, że dobry reportaż wciąż nie umarł. Obejrzyjcie „Ikara”.
… powstanę jak feniks
Czasami największy sukces i najlepsze historie rodzi przypadek. Tak było właśnie z „Ikarem”. Początkowo ten film miał pokazać, że można powtórzyć haniebny wyczyn Lance’a Armstronga – wygrać wyścig kolarski na dopingu i nie zostać wykrytym. Ostatecznie powstał reportaż o największym skandalu dopingowym w historii sportu – wspieranym przez Federację Rosyjską oszustwie podczas igrzysk olimpijskich. Co istotne, autorzy przedstawiają historię w taki sposób, w jaki sami się z nią zapoznali. Dzięki temu widz rozumie co się stało i dlaczego. To taki skromny element dziennikarskiego rzemiosła, którego nie potrafił niestety zastosować Tomasz Piątek w książce „Macierewicz i jego tajemnice”. Zrozumienie tajemnic odkrytych przez pana redaktora to wyższa szkoła jazdy – czytelnik zamiast zanurzyć się w szokujący portret ministra musi wertować w te i we wte, aby połączyć poszczególne wątki.
„Ikar” to film, który można śmiało pokazywać adeptom dziennikarstwa jako przykład dobrego, pełnometrażowego reportażu. Autorzy wykazali się przy okazji wysokim stopniem moralności i etyki, dzięki którym udało się być może ocalić życie człowieka oraz doprowadzić do udowodnienia oszustwa, za którym stały rosyjskie służby i rząd. Historia opowiedziana nie dla usilnego udowodnienia tezy, lecz dla jej sprawdzenia. Ambitna, profesjonalna opowieść o rzeczywistości, która nie jest wyłącznie czarno-biała. Wysoki stopień dociekliwości i rzetelności, co znalazło potwierdzenie w badaniach niezależnej komisji.
„Ikar” obudził we mnie nadzieje, że jest na rynku nisza dla dobrych reportaży, dla dobrego dziennikarstwa; że można szokować nie poprzez ostry język i manipulację lecz historię samą w sobie. I być może to jest trop, za którym należy podążać. Podczas gdy tradycyjne redakcje i tytuły staczają się w otchłań, zaczyna raczkować scena niezależna. Zarówno ta ze wsparciem dużych producentów, jak i mniejsza – złożona z blogerów i vlogerów. Ta przemiana trwa i warto jej kibicować – jest szansa, że utworzy się nowe dziennikarstwo, które nie potrzebuje wsparcia polityków, ani nihilistycznej postawy zawodowej.
Autor: Łukasz Frontczak
Licencja tekstu: cc-by-3.0
Licencja zdjęcia: cc0/pixabay